Nikaragua 21 marca – 1 kwietnia 2011

Naszym pierwszym przystankiem w Nikaragui był San Juan del Sur, miasteczko położone na wybrzeżu Pacyfiku niedaleko granicy z Kostaryką. Bardzo szybko po przyjeździe do tego miasteczka doszliśmy do wniosku, że będzie to jedno z naszych ulubionych miejsc w Ameryce Środkowej. Po pięciu miesiącach podróży zdążyliśmy już zatęsknić za domem i kiedy z niewiadomych przyczyn poczuliśmy się w San Juan jak w domu, zostaliśmy na dłużej… W tej malutkiej mieścinie liczącej niespełna osiem tysięcy mieszkańców – spędziliśmy tydzień czyli tyle samo czasu ile w Rio czy Buenos! A dlaczego? Było słońce, piękne plaże, dobre jedzenie i miłe towarzystwo. Spędzaliśmy poranki i wieczory snując się z naszymi nowozelandzkimi towarzyszami niedoli od baru do kawiarni i z kawiarni do restauracji, a w ciągu dnia całą czwórką uczyliśmy się surfować… Efekty naszej nauki są takie:

Oczywiście nasze umiejętności mają się nijak do umiejętności prawdziwych surferów, których widzieliśmy na plaży ale prawda jest taka, że mieliśmy dużo satysfakcji z tego co się nauczyliśmy. I co ważniejsze nawet się nie uszkodziliśmy – no może z wyjątkiem Mike’a, który nabawił się zapalenia spojówki i na parę dni stał się piratem z Karaibów;)

Z San Juan ruszyliśmy na wyspę Ometepe – jest to jedna z najważniejszych atrakcji Nikaragui. Ometepe to tak naprawdę dwa wulkany, wynurzające się z jeziora Nicaragua i tworzące wyspę w kształcie „8”. Jeden z wulkanów jest wciąż czynny, ostatni wybuch miał miejsce w 2005 roku, natomiast drugi wygasł, porósł lasem deszczowym a jego krater wypełnia małe jeziorko. Wejście na ten wulkan, jakieś 1,300 metrów wysokości, wielu turystów określa jako niesamowite przeżycie – z przyczyn dla nas nieznanych (niestety). My odebraliśmy je jako dziewięć godzin łażenia w błocie i lesie pod górkę i z górki, bez zwierzaków, bez panoramicznych widoków wyspy i sąsiadującego wulkanu na które tak liczyliśmy – nudy… Byliśmy nieco zmęczeni i poirytowani wycieczką więc zdjęć mamy chyba dwa (a i to nie nasze tylko wzięliśmy od Mike’a). Humor poprawili nam dopiero ludzie którzy wchodzili z nami na szczyt – kiedy po powrocie chłonęliśmy ciszę i spokój na plantacji kawy, na której się zatrzymaliśmy i smakowaliśmy organicznej czekolady ręcznie przygotowywanej przez lokalnych hippisów, sielankę przerwała muzyka… Refleksyjny nastrój przemienił się w szaloną imprezę transową, a po całej hacjendzie biegał i skakał półnagi tłum szwajcaro-niemco-belgo-dziwaków! Ale mieliśmy ubaw;)

[jak trwoga to do Boga:]

Ostatnim miejscem które odwiedziliśmy w Nikaragui była Granada, kolonialne miasto założone w 1523 roku. Po zwiedzaniu miasta zrobiliśmy sobie wycieczkę do sąsiadujących z nim wulkanu Masaya i laguny de Apoyo. Zwiedzając Granadę i okolice wciąż tęskniliśmy za falami w San Juan, i już marzyliśmy o naszym następnym przystanku – wyspach Zatoki Honduraskiej…

  1. misiek pisze:

    świetne zdjecia, te z serferami (10 najlepsze),
    …no pomalu konczy sie wam podroz 🙂 i trzeba wracać 🙂 cieszycie sie?

    pzdr

    • Kuba pisze:

      no jasne już się nie możemy doczekać:(

      tylko dodam że na (najlepszym) zdjęciu nr 10 jest światowej klasy surferka Marzena B. 😉

  1. There are no trackbacks for this post yet.