Boliwia

Salar de Uyuni (część 2) 4 i 5 grudnia 2010

Posted in Boliwia on grudzień 20th, 2010 by Marzena – 2 komentarze

Czwarty dzień podróży upłynął nam na zwiedzaniu kolejnych lagun i słynnego Arbol de Piedra. Lagunki, podobnie jak poprzedniego dnia, zadziwiały nas swoimi kolorami i niezwykle malowniczym otoczeniem. Oczywiście nie zabrakło też flamingów uzupełniających ich bajkowy obraz.

Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy tego dnia był Arbol de Piedra. Nazwa ta oznacza „drzewo ze skały” i odpowiada kształtowi jaki wydaje się mieć jedna ze skał znajdujących się na pustyni. Kształt skały jest wynikiem działania wiatru, a niezwykłość tego miejsca wynika z tego, że skała ta stoi samotnie na pustyni bo wiatr oddzielił ją od innych skał.

Po krajobrazie pustynnym przyszedł czas na jeszcze inne niezapomniane widoki, które podziwialiśmy przy okazji kolejnej naprawy samochodu:)

Ostatniego dnia przyszedł czas na wyczekiwaną przez nas wizytę na największej na świecie pustyni solnej. Salar de Uyuni ma powierzchnię prawie 11.000 km2 i jest pozostałością po słonym jeziorze z okresu pleistocenu. Salar de Uyuni jest nie tylko jedną z największych atrakcji turystycznych Boliwii, ale jest też źródłem soli wykorzystywanej do spożycia i budowy np. hoteli solnych w których śpią turyści odwiedzający to miejsce. W porze deszczowej powierzchnia Salara pokryta jest cienką warstwą wody, co podobno wygląda niesamowicie. Niestety widzieliśmy to tylko na zdjęciach bo do pory deszczowej zabrakło nam kilkunastu dni:)

Po noclegu w hotelu solnym wyruszyliśmy wcześnie rano żeby naszą przygodę z Salarem rozpocząć od wschodu słońca. Niesamowitość tego miejsca najpełniej oddadzą Wam zdjęcia.

Później przyszedł czas na śniadanie na jednej z wysp znajdujących się na Salarze – Isla de Pescados. Wyspa ta jest o tyle ciekawa, że porastają ja kilkusetletnie kaktusy oraz że roztacza się z niej niezapomniany widok na Salar.

Przejeżdżając przez Salar zatrzymaliśmy się jeszcze w pierwszym i najbardziej znanym hotelu solnym zbudowanym na pustyni. Warto dodać, że wszystko co się w nim znajduje jest wykonane z soli. Hotel ten nie jest już używany przez turystów (z uwagi na jego negatywny wpływ na pustynię i zanieczyszczenia, które produkował) ale można go zwiedzać.

Ostatni przystanek na Salarze wykorzystaliśmy żeby zrobić sobie upragnione fotos locos:) Brak perspektywy na zdjęciach, który można osiągnąć dzięki całkowicie płaskiej i niekończącej się powierzchni Salara, pozwala na zrobienie niesamowitych zdjęć:) Aha mieliśmy też okazję pograć w piłkę w czasie gdy nasz kierowca „naprawiał” naszego jeepa.

Tak jak pisałam w poprzednim poście jeep ostatecznie odmówił współpracy po wizycie na Salarze w miejscowości Uyuni. Wyglądało na to, że ostatnia naprawa Alfredo była niezwykle skuteczna… Ale wracając do opowieści, w Uyuni załatwiliśmy sobie transfer do Chile i pojechaliśmy zobaczyć ostatnie miejsce w Boliwii – cmentarzysko pociągów. Cementerio de trenes znajduje się ok. 3 km od Uyuni i bardzo podobało się Kubie.

Podsumowując naszą wyprawę na Salar: niezwykłe miejsca które zobaczyliśmy i towarzystwo jakie mieliśmy pozwoliły nam „przetrwać” wielogodzinne podróże w jeepie, zimno, wiatr, nieogrzewane hoteliki i brak ciepłej wody:) Jednym słowem było super!!!

Salar de Uyuni (część 1) 1-3 grudnia 2010

Posted in Boliwia on grudzień 18th, 2010 by Marzena – 2 komentarze

Wycieczkę na największą pustynię solną świata zorganizowaliśmy w Tupizie. Postanowiliśmy wyruszyć na pięciodniowe zwiedzanie połączone z wejściem na wulkan Uturunku (wysokość 6009 m.n.p.m). Dzięki temu nasza wycieczka miała różnić się od wypraw na Salar, które rozpoczynają się w miejscowości Uyuni i trwają zazwyczaj trzy dni. Towarzyszami naszej podróży mieli być dwaj Francuzi Thomas i Artur i nasz kierowca Alfredo z żoną Carmen i sześcioletnim synkiem Alexem.

Przygotowani na mróz, polowe warunki spania, brak ciepłych prysznicy, prądu i wielogodzinne podróże w jeepie ruszyliśmy, żeby zobaczyć ten niezwykły krajobraz. Już pierwszego dnia pojawiły się pierwsze przygody z samochodem – poszło nam zawieszenie, a przed nami były jeszcze cztery dni jazdy po nieutwardzonych drogach i wjazd na Uturunku… Z lekkim przerażeniem obserwowaliśmy jak Alfredo naprawia zawieszenie przy pomocy liny i z uśmiechem na ustach na pytania: Alfredo co z samochodem? – odpowiada: todo bien… To hasełko będzie nam towarzyszyć przez całą naszą podróż i będziemy je słyszeć za każdym razem kiedy kolejna rzecz zepsuje się w jeepie:) A popsuło się jeszcze chłodzenie silnika, opuszczanie szyb, nawiew i zawieszenie w drugim kole… Szczęście w nieszczęściu mieliśmy takie, że auto całkowicie odmówiło posłuszeństwa dopiero w Uyuni, które było ostatnim przystankiem naszej podróży.

Pierwszego dnia dojechaliśmy z Tupizy do wioski Quetena Chico, która stanowiła bazę wypadu na Uturunku. Zajęło nam to cały dzień a po drodze zatrzymywaliśmy się na „zwiedzanie” malutkich wiosek.

Drugiego dnia dotarliśmy do miejsca, z którego mieliśmy rozpocząć wspinaczkę na Uturunku. Wjechaliśmy na wysokość 5600 m.n.p.m. i zaczęliśmy podejście. Wejście na górę zajęło nam cztery godziny i muszę przyznać było bardzo męczące. Trudność podejścia nie wynikała tylko z wiatru czy zimna, ale przede wszystkim z dużych trudności z oddychaniem i zmęczenia, które się odczuwało w rozrzedzonym powietrzu. Z każdym metrem w górę oddychało się coraz gorzej i trzeba było robić dużo przystanków. Na szczęście dla nas, zupełnie początkujących w temacie wspinaczki, Uturunku nie jest ośnieżony więc nie musieliśmy używać specjalistycznego sprzętu. Na wulkan weszliśmy z ogromnym trudem, ale oficjalnie zdobyliśmy nasz pierwszy sześciotysięcznik:) Mamy tylko małą wątpliwość na ile weszliśmy bo GPS pokazał 6016 m.n.p.m. a według map Uturunku ma 6009 m.n.p.m.

Kolejnego dnia też było bardzo aktywnie. Zaczęło się od zwiedzania niezwykłych lagun m.in. Laguny Medionda, Laguny Blanca, Laguny Verde i najsłynniejszej Laguny Colorady. Każda z nich ma inny kolor (nadany im przez minerały), otoczenie i każda jest na swój własny sposób piękna. Ten pocztówkowy krajobraz uzupełniają flamingi leniwie przechadzające się po lagunach i wulkany otaczające laguny.

Jechaliśmy też przez pustynię Daliego, która swoją nazwę wzięła od tego, że jej krajobraz przypomina obrazy Daliego, choć sam malarz podobno nigdy nie odwiedził tego miejsca. Następnie dotarliśmy do Aguas Calientes, czyli wód termalnych i miejsca długo wyczekiwanej ciepłej kąpieli oraz pola gejzerów, na którym roznosił się zapach siarkowodoru a ziemia dosłownie gotowała się na naszych oczach.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Urodziny 28 listopada 2010

Posted in Boliwia on grudzień 16th, 2010 by Marzena – 3 komentarze

Zanim wrócimy do dalszego opisywania i pokazywania zdjęć z Boliwii w podziękowaniu za prezent od Was mała niespodzianka:)

Wszystkich dociekliwych, którzy na zdjęciach nie mogą rozpoznać boliwijskich krajobrazów informujemy, że zdjęcia są z Valparaiso i Vina del Mar w Chile i z Mendozy i doliny Maipu w Argentynie:) Mały wybieg w przyszłość ale te miejsca wydały nam się fajniejsze do zaprezentowania osławionego albumu:) Jeszcze raz wielkie dzięki:)

Oruro i Tupiza 28-30 listopada 2010

Posted in Boliwia on grudzień 13th, 2010 by Marzena – 3 komentarze

Z La Paz ruszyliśmy w dwudziestogodzinną podróż na południe Boliwii do Tupizy, z przesiadką w miejscowości Oruro. Dzień podróży wypadł akurat w urodziny Kuby, ale ku naszemu zdziwieniu, mieszkańcy Oruro też chcieli uczcić jego trzydzieste urodziny i czekali na nas z paradą:)))

W pociągu z Oruro do Tupizy wypiliśmy urodzinowe winko i oficjalnie przełożyliśmy świętowanie na kolejny dzień. Kuba musiał też poczekać na swój prezent. Następnego dnia skrywany przeze mnie przez ponad miesiąc prezent znalazł się w końcu w jego rękach. Ciężko słowami opisać jego zdziwienie i ogromną radość z albumu, który dostał. Ale uwierzcie mi przy każdym zdjęciu od Was miał coraz większy uśmiech i przez kilka kolejnych dni oglądał wielokrotnie album z Waszymi zdjęciami. A teraz „najfajniejszy prezent jaki mogłem dostać” (cytuję dosłownie słowa Kuby) towarzyszy nam w dalszej podróży i w całości zostanie zaprezentowany po powrocie:) W podziękowaniu dla Was przygotowujemy następny post, który spróbujemy umieścić w ciągu najbliższych paru dni:)

Wracając do samej Tupizy: miasteczko ze wszystkich stron otaczają malownicze wąwozy i kaniony rodem z amerykańskich westernów. Całość tego niezwykłego krajobrazu uzupełniają turyści, którzy okolice Tupizy zwiedzają konno. My konno nie jeździliśmy ale i bez tego zwiedzając Tupizę czuliśmy się jak na dzikim zachodzie.

Wokół La Paz 26 i 27 listopada 2010

Posted in Boliwia on grudzień 6th, 2010 by Marzena – 4 komentarze

Kolano Kubusia się leczyło a my myśleliśmy co robić dalej:) La Paz ma dużo do zaoferowania zwłaszcza dla miłośników wspinaczki górskiej. Wokół La Paz znajduje się kilka pasm górskich, a najważniejsze z nich to Cordilliera Real. Dzięki temu istnieje możliwość zorganizowania kilkudniowych wypraw w góry. My też chcieliśmy zobaczyć te góry, więc wybraliśmy się na jedną z nich – Chacaltayę. Podjechaliśmy jeepem na wysokość 5,300 m.n.p.n. i weszliśmy na szczyt na 5,440 m.n.p.m. żeby podziwiać niezwykłe widoki. Wysokość na jaką się wspięliśmy może na pierwszy rzut oka nie jest imponująca, ale uwierzcie przy tej wysokości dosłownie brakuje oddechu a każdy krok jest ogromnie męczący:) Efekty naszego wysiłku możecie sami podziwiać:)

ÚSÜÓn™qـÝÑÂ.(¡xÐßٕ–ÇXÝ]XÞG4ÉÌLc4ea¶Ç/©ty..<”nðûHh¬ub݆õĆ@§(ðJ€³|*IWðñëM&¯¨éÓéqFð‡UØ×u­ßÛâȐYæ#=•Ð½‚ݤä.)Âá7ÈÝ~ý8äø…Zði8օÍü6òDÕ¼V;ž¤  jô®W ¦	EØÇ{§¢]鼡¾îÖ§3û@‘J×±ògšŸ©Åk'Ö$‘¤¹PÓDÎYTšõ8–*±ÇHàˆÈ*¼A&£z{`JÍ5âQ2,

(po kliknięciu otworzy się większa panorama)

Tego samego dnia pojechaliśmy też do Valle de la Luna, czyli doliny księżyca. Miejsce to znajduje się niedaleko La Paz i jest niezwykłym przykładem tego co potrafi stworzyć erozja.

Ostatnią z rzeczy jaką zrobiliśmy w La Paz był zjazd rowerowy. Około godzinę jazdy od La Paz zaczyna się Death Road, czyli droga śmierci. Nazwa drogi nie jest niestety przypadkowa. Wspomniana droga ma swoją niechlubną historię i była dla wielu ostatnią drogą ich życia. Droga, o której piszę ma ok. 64 km długości przy czym około połowa drogi jest asfaltowa a druga żwirowa. Do 2007 roku żwirowy odcinek drogi byłjedyną drogą prowadzącą z La Paz na północ kraju. Drogą tą jeździły w obu kierunkach autobusy, ciężarówki i zwykłe samochody. Ciekawe było to, że na drodze obowiązywał ruch lewostronny. Zasadę tą wprowadzono dlatego, że kierowca jadący po zewnętrznej stronie drogi miał lepiej widzieć odległość do przepaści… Niektórzy nie widzieli… Obecnie ta część drogi nie jest używana, bo opisywany odcinek zastąpiła zbudowana niedawno nowa droga asfaltowa i dlatego służy ona spragnionym wrażeń rowerzystom:)

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Każdy kto przeżyje zjazd drogą śmierci dostaje koszulkę z napisem „I’ve survived the Death Road” (Przeżyłem drogę śmierci). Kubuś z uwagi na nogę nie mógł zjechać rowerem, dlatego zjechał busikiem, ale nie dostał koszulki I’ve survived the Death Road in the bus:) Najważniejsze, że z nogą lepiej więc ruszyliśmy dalej.

La Paz 22-27 listopada 2010

Posted in Boliwia on grudzień 6th, 2010 by Marzena – 1 Comment

Z Copacabany pojechaliśmy do La Paz. Wprawdzie oficjalną stolicą Boliwii jest miasto Sucre, ale w rzeczywistości to La Paz jest siedzibą najważniejszych urzędów w państwie. Dojazd do La Paz był ciekawy bo podczas drogi musieliśmy przeprawić się przez część jeziora Titicaca. Wyglądało to tak, że pasażerowie musieli wysiąść z autobusu i wsiąść do małych łódeczek, którymi dostaliśmy się na drugi brzeg, a nasz autobus przepłynął obok nas na platformie:

La Paz jest położone na wysokości 3,660 m.n.p.m. Już pierwszy widok La Paz robi niezwykłe wrażenie, bo miasto zajmuje nie tylko dolinę ale i każde zbocze otaczających ją gór, co sprawia wrażenie jakby miasto pięło się w górę… Panoramę miasta uzupełnia wulkan Illmani o wysokości 6,402 m.n.p.m.

(po kliknięciu otworzy się większa panorama)

W La Paz spędziliśmy trochę więcej czasu niż wstępnie założyliśmy ponieważ Kubuś w czasie wspinaczki na Wayna Picchu nadwyrężył kolano i zaczęło go bardzo boleć. Tak więc nasza przygoda z La Paz zaczęła się od zapoznania z bardzo sympatycznym miejscowym lekarzem, który nakazał mu odpoczynek i przepisał zestaw leków.

La Paz jest dziwnym miastem dlatego trudno mi je opisać. Początkowo, chyba z uwagi na przymusowy postój, zimno i brak słońca, nie byliśmy zbyt zachwyceni. Później może trochę bardziej nam się spodobało, choć nie da się ukryć, że samo miasto jest brudne i widać, że jest bardzo biedne. Jedną z ciekawostek był dla nas sposób w jaki dostarczają prąd. Oczywiście w La Paz są też miejsca, które są przyjemne i warte zobaczenia. Należą do nich główny plac i budynki rządowe, kościół św. Franciszka, czy bogatsze dzielnice miasta.

Kolejna z atrakcji znajdowała się niedaleko naszego domu. Mieszkaliśmy bowiem koło Mercado de la Brujas, czyli targu czarownic. Wprawdzie prawie 90% Boliwijczyków jest katolikami, ale wiara w dawne bóstwa jest przez nich dalej kultywowana. Stąd też na targu czarownic można kupić wszystko co ma wywołać przychylność bóstw, w tym m.in. zasuszone płody lamy, które zakopuje się pod nowobudowanym domem, oraz wszelkiego rodzaju zioła i amulety.

W trakcie naszego pobytu w La Paz trafiliśmy też na dwie demonstracje uliczne. Byliśmy pod wrażeniem zwłaszcza drugiej – przeciwko przemocy wobec kobiet.