Najwyższy czas wracać 26 – 30 kwietnia 2011

Posted in Bez kategorii on maj 15th, 2011 by Marzena – 8 komentarzy

Ostatnie kilka dni wyjazdu spędziliśmy w Nowym Jorku, który o tej porze roku jest uroczy. My czuliśmy się tu odrobinę nieswojo – zderzenie z cywilizacją, ruchem ulicznym, zaganianymi ludźmi chyba trochę nas przytłoczyło i uświadomiło nam, że to koniec naszej przygody. Nastroje poprawiło nam spotkanie z Martą, Paolo i ich prześliczną córeczką Emmą.

Po 190 dniach i 60 tysiącach kilometrów wróciliśmy do domu. Czekali tu na nas rodzina i przyjaciele, czekały przygotowane przez nich polskie specjały, czekało nasze mieszkanie, no i majowy śnieg… Zgodnie z nieubłaganą prawdą wszystko co dobre szybko się kończy. Dla nas to dobre to wizyta w 16 krajach Ameryki Łacińskiej – niezapomniana przygoda, wspaniałe wspomnienia, wielkie emocje, niezwykłe codzienne przeżycia związane z wyprawą. To ludzie, których spotkaliśmy w drodze i kultury, które mieliśmy okazję poznać. To w końcu czytelnicy naszego bloga i nasi wytrwali komentatorzy.

Pozostaje powiedzieć – dziękujemy Wam za śledzenie naszej podróży na blogu i kibicowanie nam, za niesamowite przyjęcie po powrocie, i za każde ciepłe słowo. Co będzie dalej – zobaczymy – na razie oficjalnie zawieszamy działanie:)))

Wszędzie dobrze ale… 17-25 kwietnia 2011

Posted in Meksyk on maj 1st, 2011 by Marzena – 4 komentarze

Po sześciu miesiącach wróciliśmy do miejsca gdzie zaczęła się nasza podróż – meksykańskiego Tulum. Wcześniej byliśmy tu też półtora roku temu… Teraz, patrząc wstecz i mogąc ocenić całkiem sporą liczbę miejsc Ameryki Południowej i Środkowej, zrozumieliśmy dlaczego tak często tu wracamy. Miasto wciąż jest w większości meksykańskie (a nie opanowane przez gringos, jak Cancun, Playa del Carmen, czy Cozumel), co oznacza pyszne i tanie jedzenie, zero fast-foodów, zero cruiserów – bajka. Tulum ma też najpiękniejszą plażę jaką dotychczas widzieliśmy. Kiedy doda się do tego inne atrakcje oddalone od miasta o maksymalnie dwie godziny jazdy (ruiny miast Majów w Cobie, Ek Balam, Chichen Itza, czy na wybrzeżu Tulum oraz niezliczoną liczbę cenot), Tulum według nas wygrywa bezapelacyjnie z innymi plażowymi destynacjami i dlatego też końcówkę naszego wyjazdu zdecydowaliśmy się spędzić w tym miejscu. Pobyt w Tulum przebiegał według dobrze już utartej ścieżki rozkoszy kulinarno-plażowych…

Zrobiliśmy też coś nowego. Pojechaliśmy zanurkować i posnorklować w cenotach i było to jedno z najbardziej emocjonujących przeżyć naszego wyjazdu… Cenoty to wapienne jaskinie, których stropy zapadły się do środka i które następnie wypełniły się krystalicznie czystą słodką wodą. Na całym Jukatanie jest ich mnóstwo i są bardzo różnorodne. My odwiedziliśmy trzy z nich: Gran Cenote, Calavera i Dos Ojos. Pływanie w każdej z nich przysporzyło nam niezapomnianych przeżyć głównie dlatego że widoczność pod wodą przekracza sto metrów co pozwala zobaczyć zwisające ze stropów jaskiń piękne stalaktyty i inne formacje kamienne. Nurkując w cenotach ma się wrażenie unoszenia się w powietrzu (można obejrzeć sobie tutaj: http://www.cenotedive.com/component/option,com_jooflickrgallery15/Itemid,160/).

Z Tulum pojechaliśmy w jeszcze jedno nowe miejsce – zwiedziliśmy ruiny miasta Ek Balam. Ruiny te znane są z zachowanych oryginalnych płaskorzeźb na grobowcu władcy o wdzięcznym imieniu Ukit Kan Le’k Tok’. Podczas niedawnej renowacji jednej z piramid robotnicy odsłonili przez przypadek oryginalne płaskorzeźby. Ek Balam jest więc jedynym miastem Majów, w których można zobaczyć bardzo dobrze zachowane oryginalne płaskorzeźby – w pozostałych zachowały się jedynie kamienne konstrukcje budynków.

Z Tulum przenieśliśmy się jeszcze na dwa dni na wyspę Cozumel i do Cancun. I co tu ukrywać – z tego ostatniego wylecieliśmy do Nowego Jorku… Ostatniego dnia zaszaleliśmy i pojechaliśmy do jednego tutejszych z parków rozrywki. Było super i choć na chwilę zapomnieliśmy o nieuniknionym… Na pocieszenie mamy jeszcze Nowy Jork;)

DIGITAL CAMERA

DIGITAL CAMERA

DIGITAL CAMERA

DIGITAL CAMERA

DIGITAL CAMERA

DIGITAL CAMERA

DIGITAL CAMERA

DIGITAL CAMERA

DIGITAL CAMERA

Belize 11-16 kwietnia 2011

Posted in Belize on kwiecień 24th, 2011 by Marzena – 2 komentarze

Z Copan w Hondurasie musieliśmy przedostać się jakoś do Belize – wybraliśmy trasę przez Gwatemalę. Plan był prosty – jeden dodatkowy dzień w podróży pozwoliłby nam zobaczyć kanion rzeki Rio Dulce oraz nadmorskie miasteczko Livingston (oba polecane przez nasz „ulubiony” przewodnik jako gwatemalskie rarytasy). Biorąc pod uwagę, że podczas naszych zeszłorocznych wakacji Gwatemala bardzo nam się spodobała, pomysł nie wydawał się zły. Niestety czekało nas małe rozczarowanie – kanion mizerny, miasteczko podobnie, Gwatemala nie tak kolorowa jak w zeszłym roku, żadnego chicken busa… Tym bardziej więc chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do Belize.

Dojechaliśmy do Belize City a następnie ruszyliśmy ukoić zszargane wycieczką do Gwatemali nerwy na Caye Caulker, według nas najbardziej zrelaksowanej wyspie świata. Zanim tu się jednak znaleźliśmy postanowiliśmy odwiedzić fabrykę Marie Sharp, która znajdowała się na naszej drodze. Dla niewtajemniczonych firma ta produkuje super-ostry, a zarazem niesamowicie smaczny sos z papryczek habanero. Nie było to przeżycie na miarę programu „How it’s made” ale musieliśmy czymś zabłysnąć przed Pawciem – fanatycznym konsumentem Marie Sharp;)

Na Caye Caulker spędziliśmy dwa dni i mimo że na samej wyspie zaszły duże zmiany w porównaniu do zeszłego roku (wciąż nie ma ani jednej asfaltowej drogi ale za to jest bezprzewodowy i darmowy internet w całej wiosce), nie utraciła ona swojego klimatu. Było piękne turkusowe morze, rafa koralowa z całym swoim bogactwem przyrodniczym, rasta z Jamajki, wózki golfowe zamiast samochodów i przepyszne świeże ryby. To miejsce naprawdę pozwala zapomnieć o Bożym świecie.

[gra się w siatkówkę tylko przy odpływie]

Z Caye Caulker popłynęliśmy na sąsiednią wyspę Ambergris. Jest większa, bardziej zaludniona a przede wszystkim bardzo zamerykanizowana. Zdecydowanie brak jej czaru Caye Caulker. Ratowaliśmy się jak mogliśmy… Kuba popłynął nurkować, ja snorklować:) Pojechaliśmy też rowerami po plaży dookoła wyspy, co zdecydowanie uratowało naszą opinię o wyspie.

Honduras 2-10 kwietnia 2011

Posted in Honduras on kwiecień 18th, 2011 by Marzena – 7 komentarzy

Nasz pobyt w Hondurasie można podzielić na dwie części. Pierwsza część – kolejne leniuchowanie i poszukiwanie idealnej wakacyjnej destynacji:) Druga część – wycieczka do najbardziej znanych ruin miasta Majów w Hondurasie – Copan.

Co do pierwszego miejsca to może nie było to tylko leniuchowanie na wyspach Zatoki Honduraskiej, ale raczej łączenie przyjemnego z pożytecznym:) Wylądowaliśmy na jednej z wysp – Roatanie. Miejsce to jest idealne do snorklowania i nurkowania – wokół Roatanu rozciąga się druga co do wielkości na świecie rafa koralowa (największa jest w Australii). Oczywiście ta sama rafa ma swój początek w Meksyku i rozciąga się wzdłuż wybrzeży Belize i Hondurasu. Kubuś skuszony widokami rafy (i chyba widokiem prześlicznego żółwia, którego widzieliśmy podczas pierwszego dnia snorklowania) zdecydował się na zrobienie kursu nurkowego. Ja mając na uwadze wcześniejsze doświadczenia nurkowe uznałam, że snorklowanie mi w zupełności wystarczy. Zostaliśmy więc na Roatanie kilka dni, żeby Kuba zakończył kurs. Dnie spędzaliśmy ja na snorklowaniu, Kubuś nurkowaniu. Widzieliśmy całe mnóstwo dziwnych zwierzaków morskich, ryb czy formacji korala no i oczywiście niesamowite żółwie. Żeby je uwiecznić kupiliśmy nawet aparat wodoodporny i robiliśmy zdjęcia. Niestety aparat jest na klisze i okazało się, że w dobie aparatów cyfrowych nie tak łatwo jest znaleźć miejsce w którym moglibyśmy wywołać film i zeskanować zdjęcia. Pozostaje nam zatem czekanie z niecierpliwością czy jakiekolwiek ze zdjęć wyszło i umieszczenie ich na blogu w przyszłości:)))

Sam Roatan jest bardzo przyjemnym miejscem do spędzenia wakacji. Oczywiście nie brakuje wielkich sieciowych hoteli, czy cruiserów przypływających na wyspę codziennie z tysiącami pasażerów, ale mimo to miejsce nie traci uroku i wydaje się że życie tu toczy się wolno i w zgodzie z naturą. Niezaprzeczalnym atutem tego miejsca jest też piękna piaszczysta plaża, niesamowitych kolorów woda i piękna rafa.

[bilet na prom – 524 lempiry; tabletka na rzyganie gratis]

[uwaga! bar…]

[codzienny desant Amerykanów z cruisera]

[na wakacjach na Roatanie się nurkuje i buduje zamki z piasku]

Będąc w Hondurasie nie mogliśmy nie zwiedzić ruin Copan. W zeszłym roku podczas pobytu w Gwatemali zachwyciliśmy się ruinami Tikal a ponieważ wtedy nie mogliśmy pojechać do Copan, teraz nadarzyła się okazja żeby porównać oba miejsca. Historycznie oba miasta konkurowały ze sobą o prymat w tym rejonie i dlatego ruiny obu miast mają opinię niesamowitych miejsc.

[młody Indiana Jones]

Po wizycie w Copan uznaliśmy, że Tikal zrobiło na nas dużo większe wrażenie i jest miejscem, które gorąco polecamy do odwiedzenia. Nie mogę jednak powiedzieć, że Copan było takie sobie… Nie ma tak spektakularnych i gigantycznych piramid jak Tikal, ale jest chyba najlepszym miejscem do oglądania pięknych, dobrze zachowanych rzeźb Majów sprzed setek lat.

Nikaragua 21 marca – 1 kwietnia 2011

Posted in Nikaragua on kwiecień 16th, 2011 by Marzena – 2 komentarze

Naszym pierwszym przystankiem w Nikaragui był San Juan del Sur, miasteczko położone na wybrzeżu Pacyfiku niedaleko granicy z Kostaryką. Bardzo szybko po przyjeździe do tego miasteczka doszliśmy do wniosku, że będzie to jedno z naszych ulubionych miejsc w Ameryce Środkowej. Po pięciu miesiącach podróży zdążyliśmy już zatęsknić za domem i kiedy z niewiadomych przyczyn poczuliśmy się w San Juan jak w domu, zostaliśmy na dłużej… W tej malutkiej mieścinie liczącej niespełna osiem tysięcy mieszkańców – spędziliśmy tydzień czyli tyle samo czasu ile w Rio czy Buenos! A dlaczego? Było słońce, piękne plaże, dobre jedzenie i miłe towarzystwo. Spędzaliśmy poranki i wieczory snując się z naszymi nowozelandzkimi towarzyszami niedoli od baru do kawiarni i z kawiarni do restauracji, a w ciągu dnia całą czwórką uczyliśmy się surfować… Efekty naszej nauki są takie:

Oczywiście nasze umiejętności mają się nijak do umiejętności prawdziwych surferów, których widzieliśmy na plaży ale prawda jest taka, że mieliśmy dużo satysfakcji z tego co się nauczyliśmy. I co ważniejsze nawet się nie uszkodziliśmy – no może z wyjątkiem Mike’a, który nabawił się zapalenia spojówki i na parę dni stał się piratem z Karaibów;)

Z San Juan ruszyliśmy na wyspę Ometepe – jest to jedna z najważniejszych atrakcji Nikaragui. Ometepe to tak naprawdę dwa wulkany, wynurzające się z jeziora Nicaragua i tworzące wyspę w kształcie „8”. Jeden z wulkanów jest wciąż czynny, ostatni wybuch miał miejsce w 2005 roku, natomiast drugi wygasł, porósł lasem deszczowym a jego krater wypełnia małe jeziorko. Wejście na ten wulkan, jakieś 1,300 metrów wysokości, wielu turystów określa jako niesamowite przeżycie – z przyczyn dla nas nieznanych (niestety). My odebraliśmy je jako dziewięć godzin łażenia w błocie i lesie pod górkę i z górki, bez zwierzaków, bez panoramicznych widoków wyspy i sąsiadującego wulkanu na które tak liczyliśmy – nudy… Byliśmy nieco zmęczeni i poirytowani wycieczką więc zdjęć mamy chyba dwa (a i to nie nasze tylko wzięliśmy od Mike’a). Humor poprawili nam dopiero ludzie którzy wchodzili z nami na szczyt – kiedy po powrocie chłonęliśmy ciszę i spokój na plantacji kawy, na której się zatrzymaliśmy i smakowaliśmy organicznej czekolady ręcznie przygotowywanej przez lokalnych hippisów, sielankę przerwała muzyka… Refleksyjny nastrój przemienił się w szaloną imprezę transową, a po całej hacjendzie biegał i skakał półnagi tłum szwajcaro-niemco-belgo-dziwaków! Ale mieliśmy ubaw;)

[jak trwoga to do Boga:]

Ostatnim miejscem które odwiedziliśmy w Nikaragui była Granada, kolonialne miasto założone w 1523 roku. Po zwiedzaniu miasta zrobiliśmy sobie wycieczkę do sąsiadujących z nim wulkanu Masaya i laguny de Apoyo. Zwiedzając Granadę i okolice wciąż tęskniliśmy za falami w San Juan, i już marzyliśmy o naszym następnym przystanku – wyspach Zatoki Honduraskiej…

Kostaryka 15-20 marca 2011

Posted in Kostaryka on kwiecień 5th, 2011 by Marzena – 2 komentarze

Zaczęło się bardzo fajnie. Pojechaliśmy do Puerto Viejo – miejsca znanego z pięknych plaż, idealnych warunków do surfingu i bardzo wyluzowanej atmosfery. Spędziliśmy tam dwa dni odpoczywając na plażach, jeżdżąc beach cruiserami i jedząc pyszności. Nie byliśmy też sami – w czasie rejsu z Kolumbii poznaliśmy Jess i Mike’a, nowozelandzką parę z którą podróżowaliśmy od Cartageny aż do Puerto Viejo.

Jess i Mike postanowili zostać jeszcze w Puerto Viejo. My za to chcieliśmy zobaczyć słynne kostarykańskie wulkany Poas i Arenal oraz Park Narodowy Tortuguero (idealne miejsce do oglądania żółwi), więc rozstaliśmy się, licząc że może spotkamy z nimi jeszcze raz w Hondurasie. Nasz pierwszy przystanek okazał się zupełnie nietrafiony – chcieliśmy dojechać do Tortuguero ale że mieliśmy trochę niezaplanowanych przygód w dotarciu do tego miejsca, znaleźliśmy się w małej miejscowości Parismina oddalonej od Tortuguero o 40 minut drogi łódką. W Parisminie dowiedzieliśmy się, że żółwi w Tortuguero nie ma, więc nie mamy tam po co jechać, usłyszeliśmy za to że żółwie są na plażach Parisminy. Pomyśleliśmy, że może dobrze się stało, że wylądowaliśmy w Parisminie. Niestety tu też nie mogliśmy ich zobaczyć bo lokalna organizacja zajmująca się żółwiami nie wystąpiła w odpowiednim czasie o zgodę na ich obserwację i w miasteczku obowiązywał zakaz wchodzenia na plażę… Trochę niepocieszeni ograniczyliśmy się do oglądania zwierzaków zamieszkujących pobliskie tereny. Trzygodzinna wycieczka łódką po pobliskich kanałach pozwoliła nam zostać znawcami tutejszych ptaków:)

Pojechaliśmy więc dalej – tym razem mieliśmy zobaczyć imponujący wulkan Poas. Jest to jeden z najbardziej popularnych kostarykańskich wulkanów. Krater wulkanu jest wypełniony turkusowymi wodami jeziora i można podziwiać go zaglądając z góry do środka wulkanu. Wulkan Poas wygląda tak:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Po%C3%A1s

A my zobaczyliśmy go tak:

Nie tracąc jeszcze nadziei na imponujące widoki wulkanów, w końcu byliśmy w rejonie deszczowych lasów tropikalnych i nie mogliśmy nic poradzić na chmury, myśleliśmy, że może z wulkanem Arenal będziemy mieli większe szczęście. Arenal ma zupełnie inną budowę niż Poas. Jest wulkanem stożkowym, w miarę aktywnym, który raz na jakiś czas wyrzuca lawę. Potencjalne widoki brzmiały więc obiecująco. Kiedy dotarliśmy do miejscowości, z której można go oglądać zobaczyliśmy właśnie to:

W całej tej naszej przygodzie w poszukiwaniu atrakcji wydarzyło się za to coś śmiesznego – wpadliśmy na Jess i Mike’a, z którymi rozstaliśmy się w Puerto Viejo. Oni również chcieli zobaczyć wulkan Arenal i spotkaliśmy się z nimi mimo, że pierwotnie mieliśmy dotrzeć do Arenala w innych dniach:) W czwórkę ruszyliśmy na poszukiwanie kolejnych tym razem nikaraguańskich atrakcji…